-

Wyprawa w Karpaty Rumuńskie
(góry Fagarasz)


Uczestnicy:
  Paweł Grzegorz Angerman
  Rafał Maślak
  Andrzej Dawid
  Magdalena Kadłubek


Czas:
  od 19 sierpnia do 7 września 1998 roku

Fundusze:
  Na przejazdy ok. 120zł/os. Suma uwzględnia przejazdy w obie strony od granicy polskiej - na terenie
  Polski korzystałem z autostopu. Do tego dochodzi ok. 150 zł w dolarach i markach na późniejsze
   zakupy. Do całości kosztów należy dodać jeszcze koszt większości żywności zakupiona w Polsce.





Wstęp

Zachęcony wyjazdem na Ukrainę w 1997 roku postanowiłem poznać również Karpaty Rumuńskie. Mieliśmy z tym trochę więcej problemów niż z Ukrainą, a to głównie za sprawą map. Niestety w przeciwieństwie do karpat ukraińskich, mapy gór w Rumunii są w Polsce praktycznie niedostępne. Próbowałem szukać w instytucie kartografii Uniwersytetu Wrocławskiego map austryjackich tamtych ziem, ale nie znalazłem nic poza mapami Ukrainy. Nadal jedyną informacją na temat tego co w Rumunii były materiały ściągnięte z internetu oraz mapa samochodowa Rumunii (w skali 1:800000). Pod koniec czerwca doszła do tego jeszcze jedna bardzo cenna pozycja, a mianowicie dopiero co wydany przewodnik wydawnictwa Pascal po Rumunii. Zgodnie stwierdziliśmy, że te materiały ostatecznie nam wystarczą, a mapy może uda nam się kupić na miejscu. Wyjazd ustaliliśmy na początek drugiej połowy sierpnia.

1 dzień (środa, 19 sierpień)

Z małym poślizgiem (kilka dni) wyjeżdżamy wraz z Magdą z Łodzi. Od Rzgowa łapiemy stopa w kierunku Krakowa. Podróż minęła nam dość szybko - do Krakowa dojechaliśmy trzema samochodami i na miejscu byliśmy ok. godziny 13:00. Plecaki pozostawiamy u znajomego, a całe popołudnie wykorzystujemy na włóczęgę po mieście. Nocleg spędzamy u znajomego.

2 dzień (czwartek, 20 sierpień)

Dzień rozpoczęliśmy ok. godziny 9:00. Po śniadaniu udaliśmy się na dworzec PKP, gdzie kupiliśmy bilety powrotne Muszyna - Plaveč (bilet taki jest ważny 2 miesiące, jednak z tego co pamiętam taniej wychodzi zakup takich biletów w Muszynie) za 5.84 zł. Udało mi się również telefonicznie skontaktować z Rafałem i umówić dokładne warunki naszego spotkania w pociągu. Do ok. 14:00 włóczyliśmy się jeszcze po Krakowie, natomiast później tramwajem pojechaliśmy w stronę wylotu na Tarnów łapać stopa do Muszyny. Po 10 minutach zabrał nas sympatyczny pan do Brzeźna, skąd mieliśmy już bezpośrednią drogę na Muszynę. I tutaj nie przyszło nam długo czekać - do Muszyny podwiózł nas Polak, mieszkający od 20 lat na Węgrzech. Trudni się tam handlem zagranicznym i udzielił nam sporo bardzo interesujących informacji na temat Węgier i węgierskiej gospodarki. W Muszynie byliśmy ok. godz. 20:30 i przed nami była perspektywa ok. 6-ciu godzin oczekiwania na pociąg. Czas upłynął nam na rozmowach i małym posiłku. Aż dziwne, że nikt się nie doczepił do faktu gotowania herbaty na dworcowej poczekalni....

3 dzień (piątek, 21 sierpień)

Po północy na dworcu zjawiła się grupka turystów. Po nawiązaniu kontaktu z właścicielką gitary okazało się, że właśnie wracają z gór na Słowacji. Po dłuższej rozmowie okazało się, że mamy wspólnych znajomych - jaki ten świat jest mały... Oczywiście nie obyło się bez małego śpiewania. Na koniec, korzystając z okazji kupiłem od nich 250 koron słowackich (ok 12 DM). Pociąg z Krakowa przyjechał punktualnie o 2:52 - w przedziale spotkaliśmy się z Rafałem i Dankertem. I tak się rozpoczęła nasza podróż w nieznane - nie wiedzieliśmy nawet gdzie i jak w Plaveč mamy kupić bilety na dalszą drogę. Ale najważniejsze to być dobrej myśli. Kontrola celna odbyła się bez większych problemów, jednak zimny pot nas oblał (a przede wszystkim Magdę), kiedy celnik stwierdził, że paszport Magdy jest nie ważny!!! Na szczęście wystarczyło go jedynie podpisać... Kiedy przyszła konduktorka, usiłowałem kupić u niej bilety do Koszyc. Biletów w końcu nie mieliśmy, ale za sprawą 200 koron mogliśmy spokojnie dojechać do Hidasnemeti na Węgrzech. Podróż przez Słowację upłynęła nam na sennym odpoczynku. Na granicy z Węgrami było spokojnie, szczerze mówiąc to prawie jej nie zauważyliśmy. Postanowiliśmy dojechać pociągiem do Miszkolca, gdzie mieliśmy się przesiadać. Niestety to nie był dobry wybór - pojawił się kanar i chciał nam wypisać bilety na ten odcinek po taryfie międzynarodowej - wychodziło to niemal 20 DM na głowę. Udało się z nim jakoś "dogadać" i dał nam spokój, kiedy dostał w łapę 30 DM. Nie było to mało, ale będziemy mieć chociaż nauczkę na przyszłość, że na Węgrzech trzeba wysiadać z pociągu zaraz po przekroczeniu granicy i tam kupować bilet na ciąg dalszy podróży przez Węgry... Do Miszkolca pociąg przyjechał po godzinie 7:00. Musieliśmy do godziny 8:00 poczekać na otworzenie kantoru wymiany walut. Przez ten czas udało się nam dowiedzieć jak dojechać do Biharkeresztes oraz zapoznać się z niewątpliwym kolorytem języka węgierskiego. Mieliśmy przy tym nie mały problem, aby się zorientować na której tablicy w rozkładzie jazdy są pociągi przyjeżdżające a na której odjeżdżające (odjeżdżające są wypisane na żółtych tablicach, co sprawdziliśmy). W kantorze wymieniliśmy na osobę po ok. 15 DM (ok. 2000 Ft), z czego 1330 Ft wydaliśmy na bilet do Biharkeresztes. O godzinie 9:06 odjechaliśmy pociągiem do Nyiregyházy. W czasie podróży jakiś nie pierwszej młodości jegomość próbował romansować z Magdą, ale chyba z powodu trudności językowych nie za bardzo mu to wychodziło. W końcu sprezentował Magdzie dwie kanapki z salami... Do Nyiregyházy przybyliśmy na godzinę 11:00. Ponieważ do przesiadki mieliśmy jeszcze ok. 1.5 godz., postanowiliśmy kupić arbuza (po 38 Ft/kg) i zjedliśmy go w parku (strasznie zaśmieconym) naprzeciwko dworca kolejowego. Do Debreczyna podróż minęła nam spokojnie - mieliśmy w pociągu doskonałe miejsca stojące...Na miejscu byliśmy parę minut przed 13:00. Korzystając z kolejnej przerwy na przesiadkę i wspaniałej pogody chcieliśmy zobaczyć trochę miasta. Nieopodal dworca znajdował się mały skwer z fontanną i kilkoma drzewami - postanowiliśmy odpocząć tam troszkę zajadając się lodami. Coraz bardziej się utwierdzaliśmy w przekonaniu, że miasta węgierskie są niesamowicie zaśmiecone, czego za bardzo nie widać np. w Budapeszcie. Kiedy powróciliśmy na dworzec okazało się, że omyłkowo godzinę przyjazdu do Püspökladany wzięliśmy za godzinę odjazdu i przyszło nam czekać na następny pociąg, który odjeżdżał o 14:18. W Püspökladany byliśmy o 14:40 - oczywiście pociąg którym planowo mieliśmy dojechać do granicy rumuńskiej nam uciekł i musieliśmy czekać na następny ok. 1.5 godz. Czekanie mijało nam na kosztowaniu miejscowego piwa i paluszków. Usiłowałem w barze kupić frytki, ale nawet rysując je na kawałku serwetki nie udało mi przekazać o co mi chodzi. W końcu zadowoliłem się lodami. Węgierskie listy dań wyglądają tak egzotycznie, że owych nazw nie udało mi się skojarzyć z żadną ze znanych mi potraw - wolałem nie ryzykować (jest to jedna z niewielu sytuacji, kiedy bycie wegetarianinem przysparza trochę kłopotu). O godzinie 16:05 odjechaliśmy do Biharkeresztes - jechaliśmy w wagonie rowerowym, było niemiłosiernie gorąco i na dodatek nie dało się otworzyć okien. W Biharkeresztes byliśmy na godzinę 17:30. Spotkaliśmy tam grupę turystów z Polski powracającą właśnie z Rumunii. Dowiedzieliśmy się od nich parę szczegółów odnośnie przekraczania granicy i podróżowania po tym kraju. Bilety międzynarodowe do Oradei kosztowały po 330 Ft/os., niestety przyszło nam z ich kupieniem poczekać do godziny 18:30, aż kasa ponownie zostanie otwarta. Aby nie siedzieć na dworcu postanowiliśmy zwiedzić miejscowość - okazało się, że jesteśmy na bardzo głębokiej prowincji i nie było co zwiedzać... Po kupieniu biletów wsiedliśmy do pociągu, w którym już się zaczynała odprawa paszportowa. Po stronie węgierskiej nie było z tym problemów, a jeden celnik zadziwił nas nawet swoją znajomością języka polskiego. Schody zaczęły się dopiero po stronie rumuńskiej, kiedy to celnik doczepił się do naszych skromnych zasobów finansowych (oficjalnie powinniśmy mieć po 300 $/os, lecz my nawet w sumie nie przekraczaliśmy tej kwoty). Zabrał nasze paszporty i znikł na kilka minut. Po jakimś czasie zawołał do siebie Rafała i Dankerta - i na osobności chciał od nich jakieś prezenty (papierosy, alkohol, pisma z dziewczynkami itp.), ale ci byli nieugięci i celnik w końcu oddał paszporty i poszedł szukać frajerów gdzie indziej. Do Oradei dojechaliśmy o godzinie 21:00 czasu rumuńskiego. Z przykrością stwierdziliśmy, że na dworcu nie było kantoru (jak się później okazało, jest to zjawisko normalne na rumuńskich dworcach). Przed dworcem zaczepili nas taksówkarze oferując leje na wymianę, ale postanowiliśmy wcześniej jeszcze udać się do centrum i zorientować się, jakie są ceny waluty w kantorach. Jak się później okazało, ich kurs był dla nas wysoce niekorzystny. Centrum miasta było oddalone od dworca kolejowego o jakieś 1.5 km. Po drodze we wszędobylskim barze McDonald'sa nabraliśmy wody. Centrum Oradei okazało się bardzo ładne - szkoda tylko, że wszystkie kantory były już dawno pozamykane. Znaleźliśmy sobie spokojne miejsce w nieczynnej fontannie i kiedy Dankert z Rafałem szukali hotelu, gdzie dało by się wymienić walutę, to ja z Magdą przygotowywaliśmy sobie posiłek (a wiadomo, że kuchnia chińska jest najlepsza na świecie...). Po ich powrocie mieliśmy się zamienić i pójść zobaczyć miasto. Niestety zainteresował się nami policjant i musieliśmy po powrocie sobie znaleźć inne miejsce. Już nam się wydawało, że znaleźliśmy, ale uczepił się nas ok. 10-cio letni, cygański bachor i trochę się namęczyliśmy, zanim go zgubiliśmy. Wreszcie znaleźliśmy sobie oazę spokoju naprzeciwko miejskiego więzienia (lub aresztu, bo budynek sprawiał takie wrażenie). Kiedy Rafał i Dankert zabrali się za kolację, my poszliśmy zwiedzać miasto nocą. Centrum było usiane zabytkowymi kamieniczkami często wyglądającymi jak pałace, minęliśmy kilka kościołów i skwerów. Bardzo uroczo wyglądała Oradea w okolicach rzeki, w której to odbijały się światła mostu i okolicznych budowli. Kiedy tak wracaliśmy w kierunku dworca kolejowego stwierdziliśmy, że po godzinie 23:00 ulice niemal zupełnie się wyludniają i życie kulturalne praktycznie nie istnieje. W recepcji jednego z hoteli udało nam się kupić trochę lei na podróż do Sighişoary. Na dworcu rozłożyliśmy plecaki i próbowaliśmy się odrobinę przespać. Jedna osoba z nas na zmianę czuwała - było to niezbędne, bo bez problemów dało się na dworcu zauważyć osobników, których jedynym celem pobytu w poczekalni jest zwędzenie czyjegoś mienia.

4 dzień (sobota, 22 sierpień)

Rano, o godzinie 7:22 z Oradei wyjechaliśmy pociągiem w stronę Sighişoary, dokąd bilety kosztowały nas 36800 lei/os. Pierwszy etap podróży był bardzo senny i nawet się nie zorientowaliśmy, jak o godzinie 11:40 dojechaliśmy do Cluj-Napoca. Do przesiadki mieliśmy zaledwie kilka minut i od razy wsiedliśmy w podstawiony pociąg do Tejus. Podróż upłynęła nam znów na sennym odpoczynku. Na miejsce przyjechaliśmy planowo o 14:10. Jak na razie koleje rumuńskie okazały się dla nas bardzo punktualne. W okolicy stacji kolejowej na straganie zakupiliśmy arbuza. Ja pokusiłem się dodatkowo spróbować miejscowych lodów z automatu. Pani od niechcenia włączyła maszynę, aby lody się zamroziły, później podała mi go w zupełnie rozmoczonym kubku (gdyż wcześniej kilkakrotnie go używała, aby sprawdzić, czy lód uzyskał już dostateczną konsystencję). Nie chcę być krytyczny, ale w życiu jadłem już lepsze lody... Na pociąg do Sighişoary nie czekaliśmy długo. Do grodu Drakuli przybyliśmy na godzinę 17:30. Dojeżdżając do miasta niesamowite wrażenie sprawia otoczona murami obronnymi z 11-stoma wieżyczkami starówka Sighişoary. Miasto przywitało nas deszczem i tłumami kolorowo ubranych i pomalowanych ludzi. Okazało się, że trwa tu właśnie coroczny festiwal młodzieżowy, który cieszy się popularnością w całej Rumunii. Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od poszukiwania kantoru, gdyż byliśmy już niemal całkowicie bez miejscowych pieniędzy. Niestety wszystkie kantory o tej porze były już zamknięte. Dopiero u taksówkarza pod hotelem udało nam się wymienić marki na rumuńskie leje po dość korzystnym kursie 4700 lei za 1DM. W sklepie kupiliśmy trochę owoców, a następnie odnaleźliśmy pocztę, gdzie kupiliśmy widokówki i znaczki do polski. Rafał i Magda zakupili jeszcze karty telefoniczne, aby zadzwonić do domu (po 20000 lub 50000 lei - ta pierwsza starcza na ok. 3 min rozmowy z polską). Akurat przestało padać, więc wykorzystaliśmy tą okazję i kontynuowaliśmy zwiedzanie Sighişoary. Po przeciśnięciu się Sighisoara - doma Vlada Dracula przez tłum zatrzymaliśmy się w pobliżu rynku i domu urodzin Vlada Dracula, gdzie właśnie odbywał się jakiś koncert. Zostawiliśmy plecaki i dwójkami na zmianę zwiedzaliśmy miasto. Okazało się niesamowicie urokliwe - w miejscach gdzie nie było ludzi sprawiające wrażenie, że czas się zatrzymał gdzieś u schyłku średniowiecza. Cudownym uczuciem było się zagubić pośród brukowanych, wąskich uliczek, starych domków i doskonale zachowanych murów obronnych. Skosztowaliśmy też miejscowego wina musującego i piwa. Ok. 22:00 udaliśmy się na pociąg. Niestety zastaliśmy na dworcu ogromną kolejkę. Pociąg do Sibiu był o godzinie 22:50 i nie mieliśmy najmniejszych szans na zakup biletu. Postanowiliśmy spróbować go kupić u konduktora. Nie było z tym najmniejszych problemów, konduktor okazał się bardzo uprzejmy, wypisał nam bilety po 10000 lei (czyli po 2500 lei taniej niż w kasie!) i powiedział (a właściwie pokazał) o której godzinie trzeba się przesiadać w Copşa Mića. Na przesiadkę przyszło nam czekać od godziny 23:46 do 1:46. Zrobiliśmy sobie w tym czasie herbatę budząc wyraźne zainteresowanie w dworcowej poczekalni. Do Sibiu dojechaliśmy na godzinę 2:55. Szukając poczekalni na nocleg postanowiliśmy zaryzykować i odpocząć w poczekalni dla I klasy, gdzie było znacznie czyściej i spokojniej niż w tej dla klasy II. Jak się później okazało w poczekalniach dla I klasy również mogą przebywać turyści zagraniczni. Ułożyliśmy w kącie plecaki, a ja położyłem się koło nich na swojej alumacie - można powiedzieć, że nawet się wyspałem.

5 dzień (niedziela, 23 sierpień)

Zaułki SybinaRano obudziły nas strugi deszczu za oknem - trochę nas to zmartwiło, bo perspektywa wędrówki po górach w deszczu była mało interesująca. Póki co zrobiliśmy sobie śniadanie na peronie dworca - wzbudzaliśmy zainteresowanie, ale nikt nas stamtąd nie wygonił. Deszcz trochę ustał i ruszyliśmy w stronę centrum Sybina w poszukiwaniu map. Jak przystało na niedzielę sklepy były zamknięte. Ponieważ deszcz padał coraz bardziej schroniliśmy się w jakimś kościele. Akurat była msza po niemiecku (sic!). Za radą przewodnika po Rumunii wydawnictwa Pascal szukaliśmy map w recepcjach hoteli, ale niestety bezskutecznie. Wczesnym popołudniem zaczęliśmy wracać w stronę dworca, przechodząc po drodze przez bardzo klimatyczne stare miasto i robiąc małe zakupy. Na stacji byliśmy ok. godziny 14-tej. Po półgodzinnym oczekiwaniu w kolejce kupiliśmy bilety (po 4100 lei/os) i zrobiliśmy sobie szybki obiad. W międzyczasie zaczęło się rozpogadzać i na niebie było coraz więcej słońca. O godzinie 15:46 odjechaliśmy pociągiem w stronę Halta Sebesu Old (w przewodniku Pascala jest Pierwszy widok na góry błąd w nazwie tej miejscowości!). Jak się okazało po 40 min jazdy była to maleńka, zapyziała stacyjka z rozpadającym się barakiem dworca. Przed nami była jeszcze perspektywa ok. 10-cio kilometrowej wędrówki do Sebesu de Sus. Po drodze się trochę przepakowaliśmy i zrobiliśmy spory zapas kukurydzy, która rosła dookoła. Po przejściu może 2 km udało nam się na stopa złapać wóz drabiniasty, którym dojechaliśmy do samego centrum miejscowości. Tam mieliśmy bardzo sympatyczne spotkanie z tubylcami. Zrobiliśmy kilka zdjęć i przez wieś ruszyliśmy w stronę gór. Minęło co najmniej pół godziny zanim doszliśmy na skraj miejscowości. W okolicy mostu jeden z miejscowych poradził nam, aby się rozbić z namiotem po drugiej stronie rzeki na pagórku. Tak też uczyniliśmy - spotkaliśmy tam bardzo sympatyczną parkę Rumunów z Timişoary. Jak się okazało podobnie jak my wędrowali w góry i można było się z nimi porozumieć po angielsku. Na ognisku na kolacje przyrządziliśmy zerwaną wcześniej kukurydzę i korzystając z doskonałych warunków wzięliśmy kąpiel w potoku. Niebo się całkowicie rozpogodziło i mogliśmy podziwiać doskonałą panoramę na pobliskie góry.

6 dzień (poniedziałek, 24 sierpień)

Obudziliśmy się ok. godziny 8:00. Rafał i Dankert poszli wraz z Cloud'em po chleb do wsi, ja natomiast zająłem się rozpalaniem ogniska. Niebo nad nami było doskonałe - ani jednej chmurki! Zjedliśmy śniadanie i złożyliśmy obozowisko. W góry, w kierunku cabany Surul ruszyliśmy wraz z Cloud'em i Daną po godzinie 10:00. Szlak biegł w górę potoku po jego lewej stronie (uwaga: oznaczenia na moście sugerują, że należy przejść na prawą stronę potoku, choć prawdopodobnie i tamtą drogą dało by się dojść do szlaku). Na początku mieliśmy trochę problemów ze znalezieniem znaków, ale się udało. Szlak biegł przez las niemal cały czas pod górę, ale z bardzo małym nachyleniem i wędrówkę tego dnia można było bardziej uznać za spacer w celu aklimatyzacji. Co jakiś czas napotykaliśmy strumienie, w których można było uzupełnić zapas wody. Z pojawiających się co jakiś czas polan roztaczał się doskonały widok na zachodnio-północną część gór fagarskich. W okolice cabany Surul doszliśmy ok. godziny 17:00. Schronisko było spalone, co zresztą już wcześniej wiedzieliśmy, zaś koło pogorzeliska walały się zwały śmieci. Zastaliśmy tam rozbitych namiotem dwoje Rumunów. Skorzystaliśmy z okazji i zerknęliśmy na ich mapy czyniąc sobie stosowne notatki. Mieliśmy trochę problemów ze znalezieniem miejsca na rozbicie trzech namiotów. Kiedy już się rozbiliśmy, rozpaliliśmy ognisko na którym ugotowaliśmy sytą kolacje (kukurydza i kasza jęczmienna z sosem). Reszta wieczoru upłynęła w wesołym nastroju, gdyż wszyscy mieliśmy ubaw z Dankerta, który przez pomyłkę chciał ugasić pragnienie wódką zakupiona w Sibiu (po 5000 lei za 1 litra). Spać położyliśmy się ok. godziny 23:00. Pies, który szedł wraz z Cloud'em od Sebesu de Sus leżał pod naszym namiotem i niemiłosiernie wył przez pół nocy - czasem mieliśmy wrażenie, że ktoś koło nas chodzi. Magda nawet zaczęła się bać...

7 dzień (wtorek, 25 sierpień)

Rano, o godzinie 8:00 niebo było nad nami bezchmurne, ale niepokoiły nas złowrogie chmury nadciągające od strony Sibiu. Widoczność na grań była coraz gorsza. Kiedy zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy plecaki, lekko zaczął kropić deszcz. Wraz z Rumunami ruszyliśmy w stronę grani. Droga biegła początkowo przez las, później weszliśmy na połoninę. Cloud i Dana pożegnali się z nami nie chcąc spowalniać naszej wędrówki - dalej szliśmy we czwórkę wraz z psem, który wolał iść z nami niż zostać z parą Rumunów. Szlak biegł trawersem, wspinając się coraz bardziej na jeden z bocznych grzbietów Fagaraszu. Widoczność chwilami była nawet całkiem niezła - znaleźliśmy się nad pułapem chmur. Szlak biegł dalej stromym zboczem głębokiej doliny. Chmury się znów podniosły i widoczność spadła do kilku metrów. W okolicach potoku natknęliśmy się na rozgałęzienie ścieżek pasterskich, zgubiliśmy również znaki szlaku. Niemal zerowa widoczność uniemożliwiała zorientowanie się co do naszej pozycji względem grani. Wybraliśmy ścieżkę biegnącą łagodniejszym trawersem i ruszyliśmy w nieznane. Było przenikliwie zimno, wiał wiatr i chwilami padał deszcz. Wilgotność powietrza Odpoczynek w chmurach sięgała 100% Zrobiliśmy mały odpoczynek na założenie czegoś cieplejszego na siebie i zjedzenia trochę słodyczy. Po pewnym czasie udało nam się odnaleźć czerwone trójkąty szlaku, którym szliśmy. W krótkim czasie znaleźliśmy się na grani gdzieś w okolicy szczytu Surul (2283 mnpm.). Wiał silny wiatr i padał deszcz. Widoczność nadal beznadziejna. Po drodze napotkaliśmy opatulonych w kożuchy pasterzy i skulone stado owiec. Od pasterzy dowiedzieliśmy się, że do jeziorka, nad którym chcieliśmy nocować jest godzina drogi. Nasz pies biegł przed nami i nie wiedział co z sobą zrobić. Był przeraźliwie zmoknięty i dostawał dreszczy. Bardzo było nam go szkoda, ale niestety nie mogliśmy mu w żaden sposób pomóc. Trawersem podeszliśmy na szczyt Budislavu (2343 mnpm.). W czasie zejścia wiał tak silny wiatr, że mogliśmy się niemal o niego oprzeć. Czasem ciężko było ustać w miejscu. Do dolinki z jeziorkiem (którego nadal z powodu chmur nie widzieliśmy) schodziło się bardzo stromym trawersem. Pierwszym co zobaczyliśmy były hałdy zardzewiałych puszek, dopiero później zorientowaliśmy się, że znajdujemy się kilka metrów od jeziora Avrig (2100 mnpm). Pogoda nadal była beznadziejna - tylko deszcz trochę przestał padać. Rozstawiliśmy namioty i przebraliśmy się w suche rzeczy - od razu zrobiło się cieplej. Kolację ugotowaliśmy w jednym z namiotów. Atmosfera w namiocie szybko wypełniła się rozkosznym ciepłem pochodzącym od kuchenki i miłą wonią przyrządzanej kolacji. Skromne resztki z kolacji daliśmy psu, który usiłował się skryć pod tropikiem Dankerta igloo. Zauważyliśmy, że do dolinki zeszła jeszcze para turystów, ale rozbili się nieco dalej - z racji pogody nie chciało nam się sprawdzić czy to nasi znajomi Rumuni, czy ktoś inny. Kiedy położyliśmy się spać było już dobrze po 10-tej wieczorem. Była to nasza pierwsza noc na wysokości ponad 2000 mnpm.

8 dzień (środa, 26 sierpień)

Rankiem pogoda zrobiła nam miłą niespodziankę. Niebo nad nami było bezchmurne i jedynie w okolicy grani było trochę chmur. Zrobiliśmy sobie dość syte śniadanko - zostało nawet trochę dla psa. Pies jakoś nie chciał jeść mleka z płatkami owsianymi i w końcu zjadł je Rafał... Okazało się, że ludzie, którzy nocowali razem z nami w tej samej dolince to również Polacy. Po krótkiej konwersacji okazało się, że studiują we Wrocławiu również na politechnice i że w akademiku będę mieszkał w pokoju sąsiadującym z ich pokojem! Świat jest naprawdę malutki... Ponieważ wędrowali w przeciwnym kierunku, dali nam kserokopie "map", które im już były nie potrzebne, a nam okazały się bardzo pomocne. Nie były one rewelacyjne, ale leprze to niż nic. O godzinie 11:00 ruszyliśmy na szlak, już bez psa, bo on przyłączył się do napotkanych Polaków (spotkani Polacy to Dorota Smoter i Dariusz Kowalik. Darek został w sierpniu 2002 roku zamordowany przez tubylców w boliwijskich Andach, Dorocie cudem udało się ujść z życiem). Pogoda była dobra - trawersem wracaliśmy z powrotem na główną grań robiąc po drodze trochę zdjęć. Tego dnia szliśmy dobrym tempem. Dłuższy odpoczynek zrobiliśmy sobie na szczycie Serbota (2331 mnpm.). Dookoła nas roztaczała się doskonała panorama na góry. Noc postanowiliśmy spędzić przed Negoju - czekało nas jednak wcześniej zejście do doliny stromą skalną granią. Pokonanie grani zajęło nam ponad godzinę. Miejscami trzeba było nieźle pogłówkować aby pokonać wąskie szczeliny skalne czy strome zejścia. Kilka metrów dalej była kilkusetmetrowa przepaść... Nie było tutaj zainstalowanych żadnych łańcuchów czy lin ułatwiających poruszanie się po niebezpiecznych szlakach. Po dojściu do największego obniżenia grani zaczęliśmy schodzić do położonej na południe doliny. Zejście okazało się trudniejsze niż na początku się to mogło wydawać. Dolina była w swojej górnej części wypełniona rumowiskiem skalnych z kamieniami wielkości domów co znacznie spowalniało nasz marsz. Po następnej godzinie znaleźliśmy się w części doliny porośniętej trawą i kępkami kosodrzewiny. Namioty rozbiliśmy pod "wielorybem" - tak nazwaliśmy skałę wyrastającą koło nas. Miejsce na obóz było wyśmienite - z trzech stron byliśmy osłonięci wysokimi skałami, w pobliżu mieliśmy wodę, a dookoła roztaczały się cudowne widoki. Korzystając z warunków wzięliśmy kąpiel w niesamowicie lodowatym potoku i ugotowaliśmy kolację. Nieopodal nas rozbiło się jeszcze z namiotem trzech Węgrów. Zasnęliśmy ok. godziny 22:00. Byliśmy na wysokości ok. 2100 mnpm.

9 dzień (czwartek, 27 sierpień)

Widok z Negoju na zachód Obudziliśmy się tradycyjnie ok. 8:00. Pogoda była wyśmienita - niebo całkowicie bezchmurne. W naszej dolinie jeszcze panował cień a na trawie było widać szron. Zrobiliśmy sobie śniadanko, podsuszyliśmy mokre rzeczy i spakowaliśmy się. Po ostrym podejściu na grani byliśmy ok. godziny 11:00. Szlak biegł trawersem pomiędzy ostro najeżonymi skałami stromo podchodząc pod górę. Miejscami musieliśmy się po prostu wspinać. Doszliśmy do szczytu przed Negoju, gdzie zrobiliśmy sobie mały odpoczynek. Podejście na Negoju, drugiego co do wysokości szczytu Rumunii było dość wyczerpujące - szlak biegł trawersem z boku stromego zbocza Widok z Negoju na wschód opadającego kilkaset metrów w dół. Na Negoju (2535 mnpm) weszliśmy o 13:20 spotykając tam sporą grupę ludzi. Zrobiliśmy sobie tutaj większy posiłek i kilka zdjęć na cudowną panoramę gór roztaczającą się dookoła. Wypoczęci ruszyliśmy dalej - po kilkunastu minutach doszliśmy do żlebu Drakuli. Sprawiał imponujące wrażenie - przed nami stała niemal pionowa ściana schodząca ok. 200 m w dół. Po bokach były zamontowane Zejście Żlebem Draculi łańcuchy ułatwiające schodzenie. Zejście żlebem zajęło nam ok. godziny. Magda na samym dole stwierdziła, że jeszcze nigdy się tak nie bała... Później droga była już znacznie łatwiejsza. Mijając czapy brudnego śniegu doszliśmy do jeziorka Turul (2215 mnpm.) ok. godziny 16:00. Przy jeziorku znajduje się stacja ratownictwa górskiego i schron, tak więc można tam spędzić noc. Postanowiliśmy jednak iść dalej, aby dojść do jeziora Bilea Lack. Zajęło nam to kolejne 3 godziny. Po drodze minęliśmy kilka szczytów i parę bardziej stromych miejsc, gdzie były zainstalowane metalowe liny. Z góry jezioro robiło znacznie ciekawsze wrażenie niż na dole. Po dość wyczerpującym zejściu znaleźliśmy się w pobliżu spalonego schroniska, dookoła było pełno śmieci, samochodów i droga prowadząca do tunelu biegnącego na południową stronę masywu Fagarasz. Szosa transfagaraska była jednym z największych inwestycji za czasów panowania rumuńskiego dyktatora - Nicolae Causescu, a tunel jest zlokalizowany na wysokości ok. 2053 mnpm. U przydrożnych handlarzy kupiliśmy trochę śliwek i gruszek. Namioty rozstawiliśmy obok innych namiotów i po kolacji udaliśmy się spać. W dolinie wiał dość porywisty wiatr.

10 dzień (piątek, 28 sierpień)

Rano spadł mały deszcz, ale niebo później zaczęło się rozpogadzać. Przy porywistym wietrze zrobiliśmy sobie śniadanie, i z trudem złożyliśmy namioty. Idąc niebieskimi trójkątami w stronę grani mijaliśmy spalone schronisko położone na cyplu na jeziorze - Dankert zażartował, że Rumuni mają tu taki zwyczaj i palą swoje cabany. Do czerwonych znaków głównego szlaku doszliśmy po jakieś godzinie. Ruszyliśmy dalej nimi w stronę najwyższego szczytu Rumunii - Moldoveanu. Spotkaliśmy po drodze trochę turystów - byli to Rumuni, Niemcy, Francuzi... Wiał bardzo porywisty wiatr. Pogoda nie była najgorsza, choć chmur było dość dużo. Były one jednak dość wysoko ponad górami i nawet czasem wyglądało słońce. Szlak był dość urozmaicony - miejscami łagodne trawersy omijające dolinę a czasem dość strome podejścia na skalne odcinki grani. Po zasięgnięciu języka okazało się, że do Moldoveanu jest jeszcze spory kawałek drogi i nie mamy szans, aby dojść tam w czasie jednego dnia. Ok. godziny 17:00 doszliśmy do dolinki z jeziorkiem Podragului leżącego na wysokości ok. 2250 mnpm, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się na nocleg. Niedaleko zobaczyliśmy jakiś schron lub wiatę pasterską, ale nie chciało nam się już tam tego dnia iść. Mieliśmy trochę problemów ze znalezieniem miejsca na postawienie namiotów - wszędzie było pełno kamieni. W końcu Dankerta namiot stanął nad kilkumetrową przepaścią. Do naszej doliny zeszła grupka rumuńskich turystów i rozłożyła namiot w niecce, w której z racji na możliwość zbierania się wody woleliśmy zostawić w spokoju. Kolację zrobiliśmy sobie tradycyjnie w namiocie Dankerta. Wieczorem rozpadał się deszcz, który padał chyba przez całą noc.

11 dzień (sobota, 29 sierpień)

Po nocnych opadach w naszym jedno-powłokowym namiocie zabezpieczonym dodatkowo folią było zadziwiająco sucho. Magda miała tylko trochę zmoczony dół śpiwora. Dzień zapowiadał się deszczowy, a cała dolina była spowita mgłami. Postanowiliśmy nie ruszać się z miejsca i poczekać na poprawę pogody. Z namiotu wyszliśmy dość późno, ale deszcz i przenikliwa wilgoć nie zachęcała do opuszczania tego w miarę przytulnego miejsca. Zrobiliśmy sobie z Magdą kilka kanapek, a później przenieśliśmy się do cieplejszego i wygodniejszego namiotu Dankerta. Tam zrobiliśmy sobie bardziej konkretny posiłek. Rumunów rozbitych nieopodal już nie było, natomiast w niecce, w której stały ich namioty było wody po łydki - wydawało mi się, że w nocy słyszałem krzyki. Została po nich tylko sporych rozmiarów świeca, którą się zaopiekowaliśmy. Dzień upłynął na grze w statki i lekturze przewodnika. Ok. 17:00 Rafał, Dankert i Magda poszli zobaczyć, co za bacówkę widzieliśmy nieopodal, natomiast ja postanowiłem przypilnować namiotów (hehe, ciekawe przed kim....) i napisać list. Po ich powrocie okazało się, że to bacówka pasterska, a bacowie zapraszają nas do siebie. Było to nam bardzo na rękę, bo w bacówce zawsze cieplej, przyjemniej i bardziej sucho niż w naszych namiotach. Szybko złożyliśmy rzeczy i przenieśliśmy się do bacówki. Była to dość mała chatka, którą opiekowało się dwoje baców - Ion oraz Doru. Mieli kilka psów i osiołka. W środku palił się ogień i było ciepło i przytulnie. Gospodarze poczęstowali nas na kolacje mamałygą z bryndzą zapiekaną w ognisku oraz zsiadłym, słodkim mlekiem. Było tego tyle, że nie mogliśmy sobie dać rady ze zjedzeniem wszystkiego. Po kolacji poszliśmy się umyć nad potok, a reszta wieczoru upłynęła nam przy cieple ogniska, dymiącej herbacie i próbach dogadania się z Doru. Gospodarze na noc zostawili nam chatę do naszej dyspozycji, a sami wynieśli się do swoich prowizorycznych namiotów rozstawionych na zboczu, gdzie się pasły owce. Trochę jeszcze posiedzieliśmy przy ognisku i położyliśmy się spać. W chacie nie było dużo miejsca. Magda położyła się na w miarę dobrej pryczy, natomiast nasza trójka zajęła wygodne miejsca na klepisku. Było chyba już dosyć późno, kiedy zasnęliśmy.

12 dzień (niedziela, 30 sierpień)

Spało mi się niezbyt dobrze - przede wszystkim było przeraźliwie zimno. Ciągle wydawało mi się, że coś na mnie kropi, a mój śpiwór robi się coraz bardziej mokry - jednak do końca nie wiedziałem czy to przypadkiem nie sen... Ok. godziny 5:00 stwierdziłem, że tak dalej nie może być. W śpiworze miałem coraz bardziej mokro i zimno, a na dodatek leżałem na mokrej alumacie. Stwierdziłem, że rozpalę ogień, przedtem jednak chciałem zobaczyć co jest powodem takiego stanu rzeczy - przecież byliśmy w chacie, w której miało być sucho i przytulnie... Kiedy wyjrzałem przed chatę, nie mogłem uwierzyć własnym oczom - dookoła było biało, a na dodatek zaraz przed drzwiami stał osioł przysypany śniegiem! Ciągle trwała zamieć śnieżna, a śnieg dostawał się do bacówki i sypał dokładnie na nas przez małą kratkę nad drzwiami. Rozpaliłem ogień i począłem suszyć swój śpiwór. Rafał śpiący na podłodze obok mnie był również przemoczony, chociaż w mniejszym stopniu niż ja. W najlepszej sytuacji była Magda śpiąca na pryczy przykryta stertą futer owczych i Dankert, który schronił się pod pryczę Magdy. Po pewnym czasie do bacówki powrócili gospodarze i sądząc po ich zachowaniu, również byli zaskoczeni nocnymi opadami śniegu. Na śniadanie zjedliśmy znów mamałygę z bryndzą. Postanowiliśmy zejść do doliny wraz z Ionem. Doru poszedł wcześniej po owce i miał również z nimi zejść w dolinę. Zejście w dolinę, do bacówki pasterskiej zajęło nam ok. godziny. Początkowo było dookoła absolutnie biało, nie było widać żadnych ścieżek, a momentami natrafialiśmy na głębokie zaspy. Gdyby nie pasterze, to bylibyśmy zmuszeni do przeczekania, aż pogoda się poprawi, a śnieg nieco stopnieje. Wraz z upływem czasu śniegu było coraz mniej, w widoczność była coraz lepsza. Schodziliśmy do rozległej doliny - powoli zbliżaliśmy się do granicy lasu i do zagrody pasterskiej. W środku było ciepło i przytulnie i panowała miła atmosfera. Wraz z nami w izbie siedziało kilku baców. Chcieliśmy sobie ugotować obiad, ale zostaliśmy znów uraczeni mamałygą z serem, ale tym razem mogliśmy wybierać pomiędzy bryndzą i białym serem. Ogrzaliśmy się i trochę posuszyliśmy przy ognisku i kiedy pogoda się poprawiła postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po okolicy. Okazało się, że z doliny w której się znajdowaliśmy prowadził znakowany szlak na Moldoveanu. Wracając wzięliśmy kąpiel w potoku i trochę poleniuchowaliśmy na rozległej, nasłonecznionej łące ciesząc się widokami ośnieżonych szczytów dookoła. Kiedy wróciliśmy do baców, znów czekała na nas mamałyga.... Doru wrócił już z owcami z gór i poprosił nas o zrobienie paru zdjęć. Mieliśmy okazję obserwować, w jaki sposób przebiega dojenie owiec. Na kolacje ponownie posililiśmy się mamałygą, która powoli zaczęła nam wychodzić uszami... Po kolacji doszło pomiędzy pasterzami do sprzeczki - jak widać, górale potrafią być impulsywni. Spać położyliśmy się w osobnym pomieszczeniu chałupy - ciemności rozświetlała nam lampa karbidowa. W izbie było kilka prycz a przy ścianie stały worki z serem. Obawialiśmy się trochę o aurę, bo choć chata była solidniejsza, to i tu mogło istnieć zagrożenie zmoknięcia w nocy - na szczęście tej nocy nie mieliśmy takiej niespodzianki. Był to nasz pierwszy od kilku dni nocleg poniżej 2000 mnpm, gdyż bacówka leżała na wysokości ok. 1600 mnpm.

13 dzień (poniedziałek, 31 sierpień)

Wstaliśmy gdzieś o godzinie 7:30. Zauważyliśmy, że o świcie bacowie ponownie doili swoje owce. Spakowaliśmy się i poszliśmy do izby z ogniskiem. Jak się później okazało, zapomniałem zabrać ze sobą latarki - potraktowałem to jako drobny upominek dla naszych gospodarzy. Pasterze właśnie jedli śniadanie. Kiedy skończyli, również my dostaliśmy swoją porcję mamałygi z serem. Na dworze pogoda była zmienna. Nie padało co prawda, ale w okolicach Moldoveanu było sporo chmur. Postanowiliśmy jednak, że pójdziemy w góry. Trochę się ostatnio rozleniwiliśmy i pierwszy odcinek drogi był dla nas dość męczący pomimo tego, że szlak wiódł całkiem wygodną ścieżką przez łąkę pasterską. Pierwszy odcinek zrobiliśmy sobie po jakieś godzinie przy pasącym się stadzie osłów. Jedna oślica była wyjątkowo towarzyska i zawarliśmy z nią znajomość. Szczególnie do gustu przypadła Magdzie. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej szlakiem w stronę Moldoveanu w ślad za pasterzem i jego owcami. Droga była dość łatwa w orientacji, choć ścieżki niemal nie było widać. Jednak, gdyby znaki były przysypane przez śnieg, to byśmy mieli nie lada problem. Pogoda zaczęła się poprawiać i ujrzeliśmy przepiękne ośnieżone szczyty Moldoveanu w promieniach letniego słońca. W dolinie pod Moldoveanu zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek połączony z posiłkiem. Sprzyjało nam w tym wspaniałe słońce, które coraz silniej przygrzewało. Wypoczęci i najedzeni rozpoczęliśmy wędrówkę w stronę grani, gdzie biegł czerwony szlak. Droga biegła dość stromym trawersem pomiędzy pomniejszymi skałkami. Miejscami mijaliśmy sporych rozmiarów płaty śniegu. Na grani znaleźliśmy się ok. godziny 13:30, czyli po ok. 4 godzinach od wyjścia z bacówki. Pogoda coraz bardziej zaczęła się psuć. Chmury, które zalegały po północnej części grani zaczęły przechodzić na naszą stronę i w czasie podejścia na Moldoveanu mieliśmy bardzo słabą widoczność. W porównaniu z Negoju, droga na ten szczyt była znacznie łatwiejsza. Na boczny szczyt Moldoveanu doszliśmy po ok. 30 min. marszu. Zostawiliśmy na nim plecaki i poszliśmy zdobyć najwyższy szczyt Rumunii o wysokości 2544 mnpm. Byliśmy na nim po jakiś 15 minutach marszu. Chmury się akurat podniosły i przed nami roztaczała się wspaniała panorama na południowo-zachodnią część Fagaraszu. Po niedługim czasie wróciliśmy do plecaków. Spotkaliśmy tam wchodzących akurat na szczyt Anglików, od których dowiedzieliśmy się coś na temat dalszej drogi. Ruszyliśmy dalej czerwonym szlakiem w stronę rzekomej cabany odległej o 4 godziny drogi. Pogoda się znów pogorszyła i wędrowaliśmy poprzez mgłę. Chwilami chmura się trochę podnosiła, ale tylko po to, aby zaraz opaść znów na nas. Wiał dość porywisty wiatr, ale na szczęście nie padało. Po drodze minęliśmy solidny, murowany schron turystyczny i spotkaliśmy jeszcze dwóch Rumunów i dwóch Anglików. Ci ostatni pokazali nam mapę, na której usiłowaliśmy odnaleźć przed nami miejsce korzystne do nocowania. Poprawy pogody nadal nie było widać - wręcz przeciwnie. Rozpadał się śnieg i robiło się coraz bardziej chłodno. Wymęczeni zatrzymaliśmy się na krótką chwilę (aby nie wymarzać) na mały posiłek. Ok. godziny 18:30 doszliśmy do przełęczy, gdzie był drogowskaz na cabanę Valea Sâmbeti. Postanowiliśmy zejść szlakiem do doliny w jej kierunku. Napisy na drogowskazie były dość nie wyraźne i nie wiedzieliśmy ile drogi jest tak naprawdę do schroniska. Zaczęliśmy schodzić do doliny - postanowiliśmy zatrzymać się na wysokości ok. 2000 mnpm. Było to poniżej pułapu chmur i granicy śniegu. Rafał z Magdą zostali rozstawić namioty, natomiast ja z Dankertem poszliśmy jeszcze głębiej w dolinę szukać wody. Zejście do potoku zajęło nam dobre 30 min, natomiast powrót ok. 40 min drogi. Postanowiliśmy bardzo oszczędnie gospodarować wodą, aby starczyła także na śniadanie. Zrobiliśmy sobie kolacje i ok. godziny 22:00 położyliśmy się spać. Nad nami było piękne, gwiaździste niebo z małymi chmurkami nad ośnieżonymi szczytami oświetlonymi światłem księżyca...

14 dzień (wtorek, 1 wrzesień)

W nocy padał deszcz, zresztą nad ranem również. Znów dzień zapowiadał się na zmarnowany - przynajmniej jeśli chodzi o wędrówkę. Później się jednak trochę zaczęło wypogadzać. Ok. godziny 10:00 zaczęliśmy sobie robić śniadanie i pakować się. W międzyczasie rozpadał się grad - po kilku minutach dookoła nas zrobiło się biało, a nasze namioty zostały równiutko zasypane. Nie zostało nam nic innego jak siedzieć w namiocie i grać w statki. Po pewnym czasie śnieg przestał padać, a w namiocie się trochę przejaśniło, kiedy z jego ścianek zrzuciliśmy śnieżny płaszcz. Złożyliśmy obozowisko i w stronę grani ruszyliśmy ok. godziny 13:00. W czasie powrotu na przełęcz ukazał się nad nami piękny błękit nieba, co dało nam nadzieję, że z pogodą jednak nie będzie tak źle. Na przełęczy naszym oczom ukazał się piękny krajobraz - ośnieżona kraina oświetlona pięknym słońcem. Poniżej było widać zieleń traw. Aż trudno było uwierzyć, że mamy dopiero 1 września.... Korzystając z doskonałej pogody ruszyliśmy dalej szlakiem na wschód. Pomimo śniegu nie było problemów z orientacją, gdyż znaki szlaku (albo ich pozostałości) można było spotkać na specjalnie w tym celu poustawianych metalowych tyczkach. Po niedługim czasie pogoda się niestety znów popsuła i przez następnych kilka godzin widzieliśmy jedynie padający zewsząd śnieg, czasami nawet nie mając pewności czy nadal idziemy szlakiem. Zauważyliśmy powoli zmianę krajobrazu. W czasie chwilowych przejaśnień widoki roztaczające się na pobliskie grzbiety przypominały krajobrazy znane z Czarnohory czy też z Bieszczadów (w znacznie większej skali ma się rozumieć). Ciągle schodziliśmy coraz niżej, śniegu było coraz mniej i nawet chmura momentami była ponad nami. Po drodze mijaliśmy parę małych jeziorek, nie wiedząc jednak tak do końca, czy to nie są duże kałuże. Ok. godziny 17:00 doszliśmy do schronu turystycznego w kształcie piłki, gdzie spotkaliśmy grupę czeskich turystów. Korzystając z okazji przestudiowaliśmy ich mapę i spytaliśmy o drogę, która była jeszcze przed nami. Kiedy czesi przenieśli się do swoich namiotów, Rafał z Dankertem poszli po wodę, która jak się okazało była dość głęboko w dolinie. Czekaliśmy na nich z Magdą dobre pół godziny. Po ich powrocie zrobiliśmy sobie gorącej herbaty i posililiśmy się - podniosło to nas bardzo na siłach i duchu. W dalszą drogę ruszyliśmy ok. godziny 18:30. Nie byliśmy tak do końca pewni, czy idziemy dobrze, szlak bowiem był znakowany dziwna, żółtą farbą, jednak wg mapy, którą widzieliśmy u czechów, to nie było w pobliżu innych szlaków. Na pobliskim szczycie spotkaliśmy jednak z powrotem czerwone znaki - widocznie farba z upływem lat zmieniła kolor. Po drodze spotkaliśmy źródełko, gdzie nabraliśmy wody do pełna. Zastanawialiśmy się nad miejscem, gdzie byśmy mogli rozstawić obozowisko - w końcu po zejściu ze szczytu Ludişoru (2302 mnpm.) doszliśmy do czegoś co wyglądało na niewielkie jeziorko, gdzie postanowiliśmy się rozbić. Miejsce nie było idealne - byliśmy na przełęczy na wysokości ok. 2150 mnpm, gdzie wiał bardzo silny wiatr, ale nie mieliśmy wyboru. Z trudem rozstawiliśmy namioty i zrobiliśmy sobie posiłek snując potem mroczne opowieści bardzo pasujące do wichury, jaka szalała dookoła nas. Spać położyliśmy się ok. godziny 22:30. Mój namiot powoli zaczął się rozsypywać - pękło jedno z mocowań stelażu namiotu, który był targany przez wiatr na wszystkie strony. Nie mogłem zasnąć - było chłodno i bardzo głośno. Zastanawiało mnie tylko, czy namiot przetrwa tę noc.

15 dzień (środa, 2 wrzesień)

Obudziliśmy się ok. godziny 8:00. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że namiot jeszcze stoi, tylko jest nienaturalnie przechylony na jeden bok. Zrobiliśmy sobie śniadanie i zaczęliśmy się pakować. Trawa na zewnątrz była pokryta szronem, co wskazywało na nocny przymrozek. Wiatr był już znacznie słabszy, ale widoczność nadal nie była najlepsza. Wyszliśmy dalej na szlak ok. godziny 10:00. Szlak prowadził przez płaską i rozległą połoninę pokrytą śniegiem - mała widoczność sprawiała, że mogliśmy się czuć jak na jakimś płaskowyżu położonym na wysokości ponad 2000 mnpm. Z czasem śniegu było coraz mniej, widoki stawały się bardziej rozległe a z nieba przyświecało nam coraz silniejsze słońce - robiło się coraz cieplej. Czyżby nareszcie koniec zimy w środku lata??? Po pewnym czasie zeszliśmy poniżej granicy śniegu - była bardzo ładna pogoda, a dookoła nas roztaczały się wspaniałe, rozległe połoniny. Jedynie za nami było widać trochę ośnieżonych szczytów. Na jednej z połonin posililiśmy się rezerwą słodkości zostawionych na "czarną godzinę", takich już bowiem nie przewidywaliśmy. Posilenie ruszyliśmy dalej - po drodze spotkaliśmy pasterza z owcami oraz z psem, który próbował nas zjeść... Doszliśmy do granicy lasu i dalej szlak biegł już pomiędzy drzewami - początkowo iglastymi, później pojawiły się także liściaste. Momentami mieliśmy problemy z orientacją, ponieważ znaki szlaku pojawiały się już znacznie rzadziej. Schodziliśmy coraz bardziej do głębokiej doliny zostawiając góry powoli za sobą. W dolinie, nieopodal drogi urządziliśmy sobie duży odpoczynek oraz posiłek połączony z orzeźwiającą kąpielą w potoku Lerescu. Dalej w drogę wyruszyliśmy o godzinie 17:00 idąc ciągle drogą bitą w stronę Zârneşti. Po niedługim czasie doszliśmy do cabany Rudârita, gdzie okazało się, że do miasta mamy jeszcze 24 km drogi. Nie mając innego wyjścia poszliśmy dalej. Droga była dość monotonna i męcząca z racji na coraz bardziej ciążące nam plecaki. Widoki stawały się coraz bardziej ciekawe - wyszliśmy z lasu i przed nami roztaczał się wspaniały widok na strome ściany masywu Piatra Crauli mieniące się srebrem i złotem zachodzącego słońca. Dołączył do nas młody Rumun o imieniu Wasyl z plecakiem, który, jak można było wywnioskować szedł właśnie z Piatra Crauli. Mieliśmy jednak problem by się z nim dogadać, ponieważ mówił jedynie po rumuńsku. Zrobiło się już ciemno, oświetlony światłem księżyca masyw Piatra Crauli majestatycznie ciągnął się po naszej prawej stronie równolegle do drogi którą szliśmy. Ok. godziny 20:45 udało nam się złapać na stopa wóz drabiniasty jadący do Zârneşti. Kiedy już się usadowiliśmy na nim koń się czegoś przestraszył i zaczął biec jak szalony przez kilkaset metrów. Na wozie nie było jeszcze woźnicy, który usiłował nas dogonić. Zaczynało być dramatycznie, ale Wasylowi, który ciągle był z nami wraz z woźnicą udało się zatrzymać wóz. Odetchnęliśmy z ulgą. Dalsza część drogi do miasta upłynęła nam bardzo komfortowo - jak się okazało przed nami byłby jeszcze dość duży kawałek drogi do przejścia. Wozem dojechaliśmy gdzieś w okolice centrum. Była godzina 22:00 i ze zdziwieniem przyjęliśmy napotkanie czynnego jeszcze sklepu. Zrobiliśmy małe zakupy - chłopcy i Magda tradycyjnie kupili tanią rumuńską wódkę, a ja trochę ciastek. Po rozmowie ze sklepikarzem (mówił po niemiecku), okazało się, że za ok. godzinę będziemy mieli autobus do Bran. Bardzo nas to ucieszyło i ochoczo ruszyliśmy na przystanek. Był on dość dziwny, nic bowiem nie wskazywało, że właśnie tutaj zatrzymują się autobusy, ale zaufaliśmy miejscowym. W oczekiwaniu na autobus zwiedziliśmy okolice centrum miasteczka - w sumie nic ciekawego. Autobus przyjechał wcześniej - wsiedliśmy i kupiliśmy bilety po 2500 lei. Wasyl jakoś zagadał z kierowcą i jechał bez biletu. W Bran znaleźliśmy się po kilkunastu minutach jazdy. W autobusie nas poinformowano, że możemy się rozbić namiotem w parku zaraz za przystankiem autobusowym. Przyjęliśmy to ze zdziwieniem, ale ponieważ nie udało nam się w nocy znaleźć żadnego lepszego miejsca, postanowiliśmy się rozbić w centrum miasteczka. Wasyl cos nawijał o policji i o takich sprawach, ale raczej mało na niego zwracaliśmy uwagę i właściwie to nawet chcieliśmy, aby zostawił nas wreszcie w spokoju. Na kolację zjedliśmy ciastka i bardzo szybko zasnęliśmy.

16 dzień (czwartek, 3 wrzesień)

Nie dosyć, że się późno położyliśmy, to jeszcze wcześnie musieliśmy wstać. Namioty złożyliśmy ok. godziny 7:00. Pogoda była niezbyt dobra - niebo zasłane chmurami, a w nocy chyba nawet kropił deszcz. Śniadanie zrobiliśmy sobie na ławce w parku, czekając zarazem na otwarcie muzeum na zamku do godziny 9:00. Bilety wstępu do skansenu i na zamek kosztowały 15000 lei - była to cena dla zagranicznych studentów. Tubylcy mogli wejść za 8000 lei - może gdyby poprosić o nie ładnie wyuczoną formułką po rumuńsku, to udało by się wejść po niższych kosztach? Plecaki udało nam się zostawić w recepcji muzeum. W skansenie znajdowało się kilkanaście chat, niestety wszystkie pozamykane i przyszło nam zaglądać do środka jedynie przez okna. Ekspozycja była dość interesująca, choć niektóre rzeczy już widzieliśmy u baców w górach w ciągłym użytkowaniu. Jak widać są jeszcze rejony, gdzie przez ostatnich kilka lat niewiele się zmieniło. Ze skansenu poszliśmy na zamek, w którym ponoć bywał książę Drakula. Podobno niewiele ma to wspólnego z prawdą, co jednak zupełnie nie przeszkadza miejscowym w promowaniu zamku Drakuli. Zamek był wart obejrzenia - w środku znajdowało się kilkadziesiąt udostępnionych do zwiedzania bogato umeblowanych komnat. Całkiem niezłe miejsce do zdjęć, choć nadal nie jestem pewien, czy za zdjęcia, które robiłem nie powinienem dodatkowo zapłacić w kasie 15000 lei... Na placu niedaleko zamku w licznych budkach można było kupić najróżniejsze pamiątki - po cenach jednak można wywnioskować, że sprzedawcy są nastawieni na coraz liczniejsze wycieczki zagraniczne. Udaliśmy się na przystanek - autobusy do Braszowa kursują średnio co 30 min. Pojechaliśmy autobusem o godzinie 10:40 - bilet kosztował nas 3400 lei. Po niecałej godzinie jazdy byliśmy w Braszowie. Rozdzieliliśmy się z Dankertem, który chciał wymienić czeki podróżne na dolary, natomiast my na spokojnie postanowiliśmy się rozejrzeć po mieście. Z dworca autobusowego do centrum jeździł autobus 12, natomiast na dworzec kolejowy trolejbus 10. Cena dwuprzejazdowego biletu wynosiła 2400 lei. Na przystanku spotkaliśmy miejscowego, z wyglądu przypominającego trochę kloszarda. Okazał się być bardzo interesującym człowiekiem i można się było z nim dogadać po angielsku. Gość doskonale znał góry z których wracaliśmy, ponieważ sam tam bywał, przy okazji zbierając butelki pozostawione przez niesfornych turystów, aby je potem sprzedać. Na Autobus przyszło nam dość długo czekać i w centrum miasta znaleźliśmy się ok. godziny 13:00. Starówka Braszowa okazała się bardzo ładna, choć przytłaczała nas trochę ilość osób, która się tam kręciła - zdążyliśmy się już odzwyczaić od tłumów w czasie pobytu w górach. Wymieniliśmy trochę gotówki i spróbowaliśmy miejscowych specjałów cukierniczych. Rafał i Magda próbowali zadzwonić do Polski, natomiast mi udało się kupić mapy gór Fagarasz wraz z przewodnikiem (niestety tylko po Rumuńsku) oraz mapę gór Rezerat. Po centrum chodziliśmy na zmianę, aby jedna osoba zawsze była przy plecakach. Niezbyt przyjemną przygodę miał Rafał - kiedy dowiadywał się w informacji godzin odjazdów pociągów, jakieś dziecko cygańskie ukradło mu 80 DM. Znów byliśmy we czwórkę, bo Rafałowi udało się przypadkowo natknąć na Dankerta. Również w Braszowie udało się nam spotkać parkę Polaków - normalnie łatwo ich poznać po plecakach, ale akurat tych rozpoznałem po przewodniku Pascala po Rumunii. Okazało się na dodatek, że dziewczyna, podobnie jak my studiuje na PWr... Pociąg do Tejus mieliśmy o godzinie 16:12. Kupiliśmy sobie jeszcze trochę owoców i przy pomocy uczynnego Rumuńskiego nastolatka (również mówiącego po angielsku) trafiliśmy na przystanek autobusowy, skąd autobusem nr 4 dojechaliśmy na dworzec kolejowy. Kupiliśmy bilety do Oradei (po 43400 lei) będąc przy okazji świadkiem sceny, jak żebrujące cygańskie dziecko całowało ludzi po butach. W przeciwieństwie do dworców kolejowych, które spotykaliśmy dotychczas w Rumunii, ten w Braszowie można było uznać za nowoczesny - ze zdumieniem znaleźliśmy nawet na nim kantor wymiany walut. Podróż do Tejus była jak zwykle monotonna - upłynęła nam ona na rozmowach i śnie. Na miejscu byliśmy o godzinie 21:10. Okazało się, że pociąg, którym mieliśmy jechać dalej do Oradei to pośpieszny, a na takiego nie mieliśmy biletów. Przyszło nam więc czekać do godziny 3:02 na pociąg osobowy. Zrobiliśmy sobie jeszcze gorącej herbaty i próbowaliśmy trochę się przespać na dworcowej poczekalni.

17 dzień (piątek, 4 wrzesień)

Na poczekalni dworcowej poznaliśmy sympatycznego Rumuna - studenta marketingu i zarządzania na uniwersytecie w Braszowie. Słuchał muzyki folkowej z różnych krajów i puszczał nam co jakiś czas kawałki różnych utworów. Próbował nam również wmówić, iż najwyższy szczyt Rumunii ma ok. 3000 mnpm, ale nie daliśmy się jednak przekonać... Do pociągu wsiedliśmy ok. 2:45. Okazało się, że jest to bezpośredni pociąg do Oradei. Bardzo nas to ucieszyło, bo brak przesiadki w Cluj, oznaczało dla nas więcej snu. Przypieliśmy plecaki do półek nad nami, aby ich nikt w czasie naszego snu za szybko nie zwinął i ułożyliśmy się spać. Musiałem być dość zmęczony, bo nawet nie przeszkadzał mi fakt spania w pociągu i rozbudziłem się dopiero ok. godziny 9:00., a to wszystko przez hałas spowodowany przez cyganów, którzy opanowali cały nasz wagon. Był to dla nas niezły folklor - kilkuletnie dzieci palące razem z całą rodziną papierosy, matka karmiąca dziecko czy grupa wyrostków pytających się o marki i próbująca nam przeszkadzać. Ktoś inny znów chciał częstować Rafała denaturatem. Jak się niedługo później okazało cyganie stanowili problem nie tylko dla nas, lecz również dla pracowników kolei. Na jednej ze stacji pociąg został zatrzymany i obstawiony przez policję oraz SOK. Spowodowało to małą panikę wśród cyganów - wkrótce wszyscy zostali wyproszeni z pociągu i zaprowadzeni pod obstawą do budynku stacji kolejowej. Pociąg stał na stacji jeszcze jakieś 30 min. Niektórym cyganom udało się jednak wrócić do pociągu, nawet za cenę ryzyka wskoczenia do niego w biegu i znów zadomowili się w naszym przedziale. W Oradei byliśmy dopiero o godzinie 11:00, ponieważ pociąg miał 30-to minutowe opóźnienie. Chcieliśmy skorzystać z rad, jakie były w przewodniku Pascala na temat taniego dojazdu na Węgry. Z centrum miasta pojechaliśmy autobusem linii 12 na dworzec autobusowy. Do Debreczyna jeżdżą stamtąd raz dziennie autobusy, a bilet dla jednej osoby kosztuje ok. 5 DM. Niestety nie uśmiechała nam się perspektywa czekania do godziny 5 nad ranem na autobus i postanowiliśmy powrócić na dworzec kolejowy i w inny sposób dostać się na Węgry. Na dworcu ponownie zostaliśmy zaczepieni przez taksówkarzy - jeden z nich zaproponował nam transport do przejścia granicznego w Biharkeresztes za 2.5DM od osoby. Ponieważ na pociąg byśmy musieli czekać jeszcze kilka godzin, a cena nie była zbyt wygórowana, to postanowiliśmy skorzystać z propozycji i spróbować przekroczyć granicę pieszo. Na granicy za ostatnie leje kupiliśmy odrobinę słodyczy i wymieniliśmy dolary na potrzebną ilość forintów. Udało nam się złapać stopa prosto na sam dworzec w Debreczynie - zabrał nas pewien Anglik mieszkającego w Oradei i robiący lewe interesy z Węgrami. Na dworcu kupiliśmy bilety na pociąg do Hidasnemeti (po 1140 Ft) i od razu poszliśmy na peron. Pociąg odjechał o 14:45. W przedziale dołączył do nas pewien gościu z Krakowa, który jak się okazało również wracał z Rumunii. Jechał z nami do Nyiregyházy, gdzie nasze drogi się rozdzieliły. W Nyiregyházie mieliśmy ok. godziny na przesiadkę, co wykorzystaliśmy na zrobienie zakupów. Do Miszkolca odjechaliśmy pociągiem o godzinie 16:39 - kupiliśmy tam zawczasu bilety Hidasnemeti - Koszyce (po 768 Ft/os) i pociągiem o godzinie 18:29 odjechaliśmy do Hidasnemeti. Znów zdecydowaliśmy się na podróż w wagonie rowerowym, który mieliśmy cały dla siebie. Po przyjeździe okazało się, że pociąg do Koszyc mamy za 10 minut, co nas bardzo ucieszyło. W czasie odprawy celnej powstał mały incydent - celnicy słowaccy nie chcieli przepuścić Rafała z powodu jego brody, której nie było na zdjęciu w paszporcie i chcieli, aby ją ogolił. Na szczęście udało się z trudem jakoś z nimi dogadać. Do Koszyc nie jechaliśmy długo i już ok. 20:30 byliśmy na miejscu. Na dworcu w kantorze kupiliśmy niezbędną ilość koron na przejechanie Słowacji. Bilety do Plaveč były po 60 Kr (ok 3 DM). Ponieważ mieliśmy sporo czasu, postanowiliśmy korzystając z okazji zwiedzić trochę miasto. Jak się okazało z dworca kolejowego było bardzo blisko do centrum. Koszyce nas oczarowały swoimi klimatami. Bardzo podobała nam się starówka, grająca fontanna, główna ulica w centrum miasta - z lekkim niesmakiem spojrzeliśmy w stronę polskich miast. W parku koło katedry zrobiliśmy sobie posiłek - na wszelki wypadek ukryliśmy kuchenkę pomiędzy plecakami. Na szczęście nikt się nami nie zainteresował.

18 dzień (sobota, 5 wrzesień)

Po północy udaliśmy się z powrotem na dworzec kolejowy. Odczekaliśmy godzinę do przyjazdu pociągu i ruszyliśmy Cracovią w stronę Polski. Przez całą drogę spaliśmy - zbudzeni zostaliśmy dopiero przez celników na granicy słowacko-polskiej. Nie było najmniejszych problemów z przekroczeniem granicy. Rafał, Magda i Dankert jechali do Krakowa, natomiast ja miałem wysiąść w Muszynie. Postanowiłem jednak, że pojadę do Nowego Sącza, gdzie byłem ok. 5 nad ranem. Na stacji zjadłem małe śniadanie w towarzystwie miejscowego półświatka narodowości cygańskiej. Ok. 6:00 udałem szukać wylotu na Limanową. Stopa złapałem dość szybko i dojechałem nim do samej Rabki. Chciałem tam odwiedzić znajomych, ale jak to bywa z niespodziewanymi wizytami, nikogo nie było w domu... Pojechałem więc dalej do Oświęcimia, gdzie chciałem zwiedzić muzeum. Noc spędziłem u znajomego.

19 dzień (niedziele, 6 wrzesień)

Rankiem udałem się na zwiedzanie muzeum KL Auschwitz. Już kiedyś miałem okazję tutaj być, ale było to przed kilkunastu laty i mało z tego wszystkiego pamiętam. Po południu, już z plecakiem udałem się w kierunku KL Auschwitz-Birkenau, skąd poszedłem już na dworzec kolejowy. Do Krakowa dojechałem ok. godziny 20:00. Noc spędziłem u tego samego znajomego co kilkanaście dni wcześniej.

20 dzień (poniedziałek, 7 wrzesień)

W Krakowie postanowiłem zrobić dawno sobie obiecane zakupy. Niespodziewanie w okolicy Dworca Głównego spotkałem znajomą Anię z Rabki (która zresztą miała pierwotnie z nami jechać do Rumunii i opóźniła trochę nasz pierwotny termin wyjazdu) wyjeżdżającą akurat w góry na Ukrainę (Czarnohora). Jeszcze raz się potwierdziło, że świat jest bardzo mały... Kupiłem kilka rzeczy i wczesnym popołudniem wyruszyłem stopem tym razem do Zduńskiej Woli.

Zobacz także:




  Przykładowe ceny w Rumunii w czasie naszego pobytu (w lejach rumuńskich):  

1 $

chleb (0.9 kg)
wódka (30%, 0.5 l)
margaryna (0.5 kg)
ciastka
paluszki
paczka serka Hohland
ser żółty (1 kg)
lody włoskie
kukurydza z wody
śliwki (1 kg)
gruszki (1 kg)
arbuz (1 kg)
jabłka (1 kg)
8600 - 9000

3000
5500
5000
1000 - 3000
800
8000
35000
1500
1500 - 3000
3000
4000
1500
3500
1 DM

bilet autobusowy (2x)
konserwy mięsne
pocztówka
znaczek do polski
piwo (0.5 l)
wino (0.2 l)
dżem (0.5 kg)
musztarda
toaleta
miód (0.5 l)
mapy
karta telefoniczna
frytki (McDonald's)
4800 - 5100

2400
7000
1000 - 3000
4150
3000
3000
7000
1500
500 - 1000
20000
5000 - 20000
25000, 50000
1000 - 3000



Strona główna PGA Copyright by PGA - Wrocław, 16.XI.1999 Strona poświęcona turystyce